A raczej między młotem a kowadłem, ale niech będzie, że to w
domyśle. Sprawa jest bowiem delikatna. I wymagała dyplomacji.
Matka wczoraj swojej Matce oznajmiła, że upiecze biszkopt.
- Upiecz z mojego przepisu, wyjdzie doskonały.
Matka nie powiedziała Matce, iż na biszkopt ma przepis
lepszy, doskonalszy wręcz. Wypełza z potrzasku jakoś tak dyplomatycznie,
zwracając uwagę, iż rozmowę musi kończyć, bo Godzille się biją. Akurat się nie
biły, ale że biją się często, to to nie było nawet kłamstwo. Taki niewinny zabieg
negocjacyjny. Przepis Matki matki miał aż 5 jajek – na chłopski rozum – za dużo.
Matka pamiętała, że w jej przepisie, tym doskonałym było masło,
ale przepisu całości jakoś nie mogła odtworzyć. Skorzystała więc z okazji –
przy okazji bytności, by zapytać Teściową o jej przepis – matka pamiętała, że miał
mniej jaj i coś w nim było na rzeczy. Tylko co?
- Już ci podawałam ten przepis ze trzy razy!
- No tak, tak, ale to dobry przepis, więc się gdzieś w akcji
zagubił.
Znowu matka dyplomatka. Na szczęście był ojciec, w sensie
syn teściowej i jakoś zagadał. Matka dostała przepis. Tylko, że to jednak nie
był ten przepis. To nie to – groziło gumą, jak wynikało z jego treści. I co
teraz? Ani jeden, ani drugi. Nie było wyjścia. Matka musiała dojrzeć, postawić
samodzielne kroki, pokierować się własnym zdaniem i intuicją. Trzeba było dokonać
zabiegu odcięcia pępowiny i trzeba było pójść w swoją biszkoptową stronę. Tak się
stało. Przyznać muszę, że psychika matki nie ucierpiała, jakoś się jej udało,
choć samodzielność była momentami trudna i wyboista. Wzięła matka trzy jaja, a
nie pięć, jak sugerowała Matka matki. Dodała masła, wbrew sugestiom Teściowej. I
upiekła.
Doskonały, wyśmienity, delikatny, nie za suchy, nie
smakujący jak jajecznica i niegumowaty. Matka dojrzała, stała się doświadczoną
boginią domową (to określenie brzmi lepiej niż gospodyni domowa, wizerunkowo
bardziej adekwatne, więc pozostanę przy nim). I niniejszym zyskała prawo do
udzielania rad. Taki biszkoptowy chrzest bojowy. Od dziś żadnych ukłonów w stronę
tradycji, oderwanie od korzeni daje lepsze rezultaty. Pępowina odcięta. Niech
teraz tradycja zaczerpnie z nowoczesności. Świat poszedł naprzód.
I proszę – długo nie trzeba było czekać!
- Cześć Córka, jak ty to tiramisu robisz? Bo zapomniałam…
I jestem dumna i blada domowa bogini. Ekspert biszkoptowy,
doradca Matki własnej. Ponad 30 lat czekania na ten moment. Opłacało się. Ha!
Inaczej mówiąc jajo przegoniło kurę w sferze deserów. Dokonał
się postęp, ludzkość uratowana, będzie się nadal rozwijać. Naturalna kolej
rzeczy, ale jakież to boskie doświadczenie. Biszkopt został zmieciony z
powierzchni w czasie pisania tego tekstu. Czyli bardzo szybko. Teraz trzeba użyć
dyplomacji, by umiejętnie wprosić się na to tiramisu.
Dla zainteresowanych:
150
gramów mąki, 150 cukru, 150 masła, proszek do pieczenia
i 3 jaja wiejskie. Najlepiej takie kurze – od kur szczęśliwych, pozbawionych
depresji – to się przekłada na smak. Zmiksować, w sensie wymieszać, kolejność dowolna,
ale najlepiej masło z cukrem, potem jaja i mąka z proszkiem. 180 stopni, pół
godziny. Rabarbar uduszony w soku pomarańczowym z cukrem i bitą śmietaną – pełnia
szczęścia. Doskonałość, wyrafinowanie i kwintesencja dojrzałej kobiecości.
PS. Rabarbar był bez żadnych dodatków. Tak się matka bawi słowami
w niedzielne południe.
kiedyś spróbujemy :)
OdpowiedzUsuń