Godzilla też się już nieco reaktywuje. Zaraza jeszcze się nie wycofała, ale jest nadzieja, że zostanie pokonana. W każdym razie już nam się znudziła i o niej nie piszemy.
Planowałam wprawdzie, że po szpitalu napiszę Wam tu relację
obszerną i szczegółową, ale jak wróciliśmy, to te 10 dni okazało się dla nas
taką czarną dziurą. Nie ma co do tego wracać. Beznadzieja polskich szpitali
niech zostanie w ich murach. Niewiele się tam zmienia, niezależnie od remontów
i unowocześniania sprzętów. Dopóki lekarze będą zachowywać się jak udzielni
książęta, dopł. ki pielęgniarki nie będą bardziej empatyczne – to te miejsca
nie będą dla ludzi, a tym bardziej dla dzieci. Doceniam zmiany, oczywiście,
doceniam… jestem za nie wdzięczna, ale… ciągle jest to ale. Pan ordynator z szacunkiem traktujący tylko tych, których
opłaca mu się traktować lepiej, pielęgniarki, które długie godziny spędzają w
pokoju socjalnym. Ciężka to praca – wiem, rozumiem. Odpowiedzialna i tak dalej.
I jeszcze źle płatna. Ale… po drugiej stronie są ludzie, dzieci, często
przestraszone, niepewne. A tak niewiele trzeba. I oczywiście oddaję sprawiedliwość
garstce tych, którzy mieli dla nas czas, odpowiadali na pytania i nie skąpili
małemu chłopcu uśmiechu. A poza tym – siedlisko absurdu, nie tylko zarazy
wszelkiego autoramentu.
Tak więc z radością przybytek absurdu opuściliśmy i wczasy w
SPA fundowane z ZUS-u zakończyliśmy. Pojawiła się groźba, że tam wrócimy, ale
Godzilla chyba zdał sobie z tego sprawę i zawalczył. Dziś mu lepiej. Dziś już śmiało
ruszył do ataku. Da radę.
W tym miejscu jeszcze
tylko Wam wszystkim za wsparcie podziękujemy – miłe słowa, lajki, telefony,
listy, posty i komentarze naprawdę umilały nam siedzenie w tej czarnej otchłani.
Tak sobie z Godzillą siedzieliśmy i czytaliśmy z telefonu i nam było raźniej.
A teraz do rzeczy. Powrót do rzeczywistości. Rzeczywistość
podczas naszej nieobecności leżała odłogiem, a teraz wymaga pilnej orki. Wydaje
się, że to może być już orka na ugorze. Tona prasowania przerosła nasze
oczekiwania. Koty nadal wystają z kątów. Obiadu z prawdziwego zdarzenia wraz z
deserem nie widziano w domu Durskich od wielu już dni. Odbudowujemy się jednak.
Reaktywacja, reanimacja, powstanie, odnowa i sprzątanie. Jutro. Dziś już mi się
nie chciało. A tymczasem:
Piec gazowy zaczął piszczeć. Grozi wybuchem. Fakt, nie był
czyszczony już ze dwa lata – jakoś nam umknęło. Przyjechał pan od pieca.
Popatrzył. 50 zł wziął i zniknął, zapowiedział wprawdzie, że wróci, ale nie
wiadomo kiedy. Dzwonię ci ja do niego po tym, jak już poszedł.
- Panie, ale ten piec piszczy.
- No piszczy, ale pani musi ustalić, co piszczy.
- Panie, no piec piszczy.
- No, ale ja tak nie zrobię, jak nie wiem, co piszczy. Pompa
piszczy czy wentylator?
- Panie, przecież Pan tu był i widział… no piec piszczy,
skąd ja mam wiedzieć, co w piecu.
- Pani popatrzy, czy piszczy, jak mruga zielonym światełkiem
czy jak nie mruga. I czy od razu piszczy czy nie. I mi pani zadzwoni i powie.
I siedzi matka Durska pod piecem i patrzy. Nawet
dokumentację filmową sporządza z tego, jak piec piszczy. Dokument o piszczącym
piecu po fazie postprodukcji mogę udostępnić na festiwale filmów grozy.
Bo jak wybuchnie i ja
będę pod piecem, to się ze mnie zrobi Rozalka jak nic.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz