sobota, 1 grudnia 2012

Godzilla pożre antrykot



Dopiero pożre, bo Pan Mięch dopiero się marynuje… ale od początku:

ojciec Godzilli (czyli niżej podpisany) wrócił dziś niczym Fred Flinstone do jaskini, dzierżąc sporą dynię i torbę, z której coś czerwonawego kapało.
Wystawił to-to na taras, zadowolony skwitował: „skruszeje!”
Po paru dobrych godzinach ochoczo wtargnął do kuchni, wywalił połowę warzyw z lodówki – w poszukiwaniu kilku cebulek, 2 marchewek i selera naciowego (tego akurat w niej nie zastał; szczęście, że odkrył jakiegoś sprzed tygodnia też na tarasie…).
Dalej żwawo posiekał razem tego selera, marchew i szaloty do miski i przytargał to, co dziś upolował: 3 kawały krowy, wielkości województwa wielkopolskiego każdy.
Całkiem zgrabnie je poprzykrawał (do rozmiarów księstwa San Marino) i obsypawszy tymi siekanymi warzywami z każdej strony, znów wystawił te tusze wołowe na taras na noc, coś tam jeszcze mamrocząc po nosem o occie, musztardzie i oliwie.
Jutro się zobaczy, co z tego wyjdzie…

Fakt, ostatnio jak coś takiego zaserwowałem (a wpierw Pan Mięcho pół tygodnia panoszył się w lodówce, przewracany co jakiś czas na drugi boczek – pewnie co by nie dostał odleżyn (?), potem został zgrillowany na ostrym ogniu, podpieczony w piekarniku i na koniec odczekać swoje musiał na desce), to młodsza Godzilla nie chciała oddać jednej kosteczki i jeszcze nią triumfalnie wymachiwała, z wyrazem błogości na policzkach, póki nie ogołociła owej kości z ostatnich włókien kolagenu.               

Tata Godzilli

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz