wtorek, 16 października 2012

Wyznania ojca Godzilli (i męża Wózkowej Zołzy)


Bycie ojcem Godzilli jest wspaniałym przeżyciem – w weekendy i ewentualnie wieczorami.
W tygodniu tata i mąż jest zwyczajnym ojcem rodziny: rano zawinie się i hajda do biura (z przystankiem pod przedszkolem lub szkołą), wraca z pracy, przewietrzy lodówkę, wyprowadzi worki spod zlewu na spacer do altany śmietnikowej, a recykling do pojemnika obok. Rozrzedzi zawartość spiżarni (w końcu minimalizm jest zawsze modny), wygoni koty pod kanapę, a okruchy z blatu pod stół.
Potem wykona serię ćwiczeń z paczką chipsów i butelką piwa – nieraz z sąsiadem (wiadomo, aerobic wspólnie daje lepsze rezultaty). Po czym zasadniczo na ojcostwo już nie ma czasu, bo jest 23.30 lub później i trzeba iść spać (no przecież dzieci muszą wcześnie być w łóżkach, czyż nie?). Z rzadka jeszcze zadzwoni do Mamusi, ale po tym zwykle ma depresję, a żona agresję (lub odwrotnie – do wyboru), więc profilaktycznie nie dzwoni za często, licząc, że obie Panie załatwią to same między sobą.
Jeśli ma dobry dzień, to wejdzie do banku i wykona jakiś przelew, w ramach trenowania szarych komórek, ale nie za często – powszechnie wiadomo, że sporty ekstremalne niosą duże ryzyko dla zdrowia – nie daj boże, jak się kursor zaklinuje w rogu ekranu… Tym bardziej, gdy małżonka prawie wylewu dostaje, widząc jakich wyzwań podejmuje się jej ślubny!             
       

PS. Matka Godzilli wymiękła, padły jej ręce od nastogodzinnego maratonu przy klawiaturze. Partnerstwo zobowiązuje. Napisał Wam dziś Ojciec.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz