czwartek, 6 września 2012

Godzilla pożera prof. Mikołejkę!!!

Dziś nie będzie zaplanowanego wpisu, tylko mój głos w sprawie burzy wywołanej przez felieton Mikołejki.

Czuję się absolutnie uprawniona, by się tu wypowiedzieć - ja wózkowa matka dwójki dzieci. Tarasująca chodnik (bo jest wąski jak cholera), chodząca na plac zabaw, gdzie pozwalam swoim pociechom bawić się SAMODZIELNIE, podczas gdy oddaję się nieskrępowanie przyjemności rozmowy o dupie Maryni z koleżanką - matką również pilnującą swoich dzieci.

Panie Profesorze!

Jeśli wymaga się od kogoś kultury, to trzeba zacząć od siebie - Pana tekst jest obraźliwy, niesprawiedliwy i pełny uogólnień - i nie ja pierwsza to stwierdzam. Rozumiem Pana tezę, pewnie gdyby Pan inaczej ją podał, burzy by nie było.. Zgadza się, część matek to głupie istoty. A nie wkurzają Pana durni faceci? Dlaczego o nich ani słowa? Niestety żyjemy w kraju, w którym wielu ludziom wydaje się, że ich chamskie zachowanie jest uprawnione... nie tylko matki od Pana powinny oberwać! Profesorze, gdzie obiektywizm? One powinny oberwać na szarym końcu...

Byliśmy w tym roku w Berlinie, z dwójką dzieci, nadpobudliwych, skaczących, trudnych do ujarzmienia. Jeździliśmy po zatłoczonym centrum miasta z wózkiem.. I co? Czułam się tam NORMALNIE. Nie jak kwoka, nie jak durna kretynka, bo nie prowadzę intelektualnej dysputy idąc z dziećmi i mężem na spacer, nie jak ktoś, komu z racji używania vaginy do prokreacji należą się specjalne prawa. Czułam się normalnie, jak kobieta, turystka, mama, żona, przechodzień. A dlaczego tak nie mogę się czuć we własnym kraju? Dlatego, że tam w Berlinie nikt mnie nie traktował jak kwoki, jak durnej kretynki, jak pasożyta zasłaniającego nieróbstwo własnym dzieckiem - tam traktowano mnie normalnie, jak każdego innego członka społeczeństwa, mającego takie sama prawa jak inni. Jak wózek z moim dzieckiem ledwo wlazł do wagonu metra, bo był tłok, nikt nie kopał kółek, nikt nie psioczył, nie komentował - ludzie po prostu się posunęli, a ja starałam się tym wózkiem zajmować jak najmniej miejsca, żeby można było swobodnie wsiadać i wysiadać. Jak moje dziecko zaczęło płakać w sklepie, wyszła do niego ekspedietka z małym upominkiem i ciepłym słowem - że dziecko po prostu czasem płacze. Nikt w kolejce w sklepie się nie dziwił, nie wściekał, nie komentował złośliwie, a ja i tak z uśmiechem przeprosiłam stojących ludzi za hałas i starałam się uciszyć dziecko.
Jak zwiedzaliśmy muzeum, a dzieci były niegrzeczne, nikt nie komentował, że powinnam siedzieć w domu. Strażniczka podeszła i poprosiła, żeby przy instalacjach złapać dzieci mocniej, bo instalacje "wiszą na włosku". Z uśmiechem, normlanie.
Jak byliśmy w restauracji i nasze dzieci marudziły i płakały, nikt się nie wściekał, nie dziwił, nie krzywił. One się w końcu uspokoiły - zjedliśmy i wyszliśmy, pożegnani miłym uśmiechem, a nie wypowiadanym przez zęby "do widzenia, lepiej, żebyście z takimi bachorami siedzieli w domu"....

Panie Profesorze... i jeszcze jedno - Pan kiedyś też był dzieckiem. Dzieciom też należy się szacunek, a ten zakłada, że choć trochę staramy się je zrozumieć - dzieci krzyczą, biegają, srają i brudzą. Pan też to robił.
I tak, od mam i OJCÓW zależy, jak te dzieci są wychowywane, czy te ich krzyki, pieluchy, brudy i inne atrybuty dziecięctwa nie przeszkadzają innym, nie niszczą przestrzeni publicznej. Tak rozumiem Pana tezę, ale i tu i wszędzie indziej zdarzają sią ludzie pozbawieni kultury, kindersztuby, egoistyczni, nie umiejący żyć w społeczeństwie.. Ale to nie tylko matki, Panie Profesorze.. nie tylko... Mam wątpliwość, że i Pan do tej niecnej kategorii się zalicza.
Kultura społeczneństwa wyraża się też w stosunku, jaki mamy do kwestii posiadania dzieci - a tu chyba daleko mamy.. do Berlina.

I jeszcze jedno: uwielbiam rozmowy o dupie Maryni na placu zabaw. Jestem po dwóch kierunkach studiów, zaczęłam doktorat, wykładałam na uczelni, na której nie ma już dla mnie miejsca, bo nie obroniłam się we właściwym czasie. Wykonywałam czarną robotę za jednego profesora.. sprawdzałam prace jego studentów, odpisywałam na jego pisma.. bo jako matce dwójki dzieci przecież ambitniejszych zadań nie należało mi przeznaczać... te ambitniejsze rzeczy dostawali koledzy.  A może byłam jedyną zaufaną? Wszystko jedno. Na razie zostałam matką na pełen etat, czyli nierobem zasłaniającym się dziećmi i uwielbiam gadać o dupie Maryni na placu zabaw. Rozmowy o Kancie podczas pilnowania dzieci wydają mi się nazbyt groteskowe. Zresztą moim dzieciom ten Kant to o kant.. potłuc. Przydałby się za to łatwiejszy dostęp do przedszkola, żłobka itd. A że to moje "nicnierobienie" skutkuje wychowaniem dwójki szczęśliwych chłopców, to już tak przy okazji. Przecież wg takich jak Pan to żadna praca. I jeszcze się przy tym należycie nie rozwijam. A wie Pan, że jakby tytuły przyznawali matkom, to wiele z nas miałoby profesurę! Więcej wiemy o życiu od Pana i lepiej sobie z nim radzimy. A Pan jak widać, mimo Kanta, sfrustrował, wyzłośliwił się i ma problem. Miłego dnia Profesorze!

2 komentarze:

  1. Święte słowa...tak, rzeczywiście być matką w Berlinie a matką w Warszawie to dwa zupełnie różne pojęcia:-) Wiem coś o tym i cieszę się, że udało mi się te różnice zrozumieć i że ja wybrałam dobra drogę...czego i autorce tego bloga szczerze życzę:-)

    OdpowiedzUsuń
  2. Brawo Kochana będę czytać:)))))) Ja już nie będę się powtarzać w temacie profesora, szkoda słów. Napiszę tylko, że najgorsze na tym polskim światku jest jątrzenie nienawiści i jadu,wylewanie pomyj i frustracji, i jeszcze lans na takim pomyjowym emploi. Nie wiem co chciał osiągnąć imć pan M. ale moim zdaniem nie osiągnął nic. Świata nie zmienia się wiadrem pomyj, a dyskurs na poziomie przy takim poziomie ignorancji, uogólnień i wypowiedzianej wprost bez owijania w bibułkę nienawiści jest niemożliwy. Buźka!

    OdpowiedzUsuń