piątek, 7 września 2012

Godzilla pożera babcię

 Wspomnienia z wakacji, część pierwsza.

Wrzesień to koszmar dla matek. Zaczęły się podwójne obiady, stosy kanapek, rajdy do szkoły. Rytm dnia bezglutena na nowo trzeba dostosować do planu lekcji starszego. W międzyczasie matka próbuje oczywiście pracować. Zaległy doktorat leży, czasu wystarcza na wycieranie z niego kurzu – więc ciągle mogę mówić, że jestem na „świeżo”. Ten międzyczas znajduje się gdzież między gotowaniem, karmieniem, praniem, zakupami, rajdami szkolnymi, zebraniami, zapisywaniem na zajęcia . Jak wiadomo etat w domu to najgorsza fucha na świecie, matka jest instytucją non profit i jeszcze full serwis i na dodatek all inclusive.

Wrzesień skłania też do wspomnień, które pozwalają zniwelować trochę szok wywołany początkiem szkoły i nagłym pogorszeniem pogody. Wakacje powracają, zwłaszcza jak się wsiada do samochodu – przynajmniej w naszym ciągle można znaleźć nadmorskie piaski, kamienie, ekwipunek koński, łopaty, fryty z  Bydgoszczy, papierki po słodyczach z Berlina… To już wiecie, gdzie byliśmy? To teraz opowiem.

Właściwie po naszych wakacyjnych wojażach powinnam docenić fakt, że mieszkamy w Wawie, a nie wzdychać tęsknie na widok bałaganu w samochodzie. Życie z bezglutenem w małym miasteczku albo na wsi byłoby drogą przez mękę. A tu też nie jest przecież różowo.

Wakacje zaczęliśmy od wizyty u prababci, w małym miasteczku na Mazowszu.
Babcia ma ogród, więc Godzille zostały tam wpuszczone. Na wybiegu zachowywały się dość swobodnie. Nagłe kłótnie między osobnikami oznaczały, że miewały nieporozumienia na tle podziału terytorium. Rozlew krwi był nieunikniony, ale nie wymagał na szczęście interwencji chirurgicznej. Od czasu do czasu Godzillom dostarczałam posiłek. Głodne nie były, bo żywiły się też różnymi produktami pochodzenia organicznego znalezionymi w ogrodzie. Żeby się jednak kompletnie nie pozabijały, starałam się urozmaicać im czas zabierając je na spacery. Ładowałam więc bezglutena do wózka, a starsze za łapę i w drogę.
 I tu pojawił się poważny problem. Załadowanie małego do wózka musi być poprzedzone okupieniem go licznymi przysmakami – w tym jego ulubionymi ciasteczkami, bezglutenowymi oczywiście. A ja głupia matka źle obliczyłam i zapas ciasteczek wyszedł już po pierwszym spacerze.
Resztkami bezglutenowych smakołyków i okruchami okupiłam zapięcie w wózku i wyruszyłam do sklepu, by odnowić zapas i móc dalej swobodnie spacerować z potworami (jak się chodzi, to one się mniej tłuką). Małego oczywiście można by nie wpinać do wózka, tyle że podczas spacerów on najczęściej robi orangutana (z Godzilli), czego mój kręgosłup jednak nie toleruje. Bywa też, że z orangutana przeistacza się w rozszalałego dinozaura (z gatunku mięsożernych). Wtedy wyrywa się jak opętany i niszczy wszystko na swojej drodze (najczęściej w sklepach). Wózek i mocne zapięcie pasami bywa więc niezbędny. A żeby był wózek, muszą być przekąski – bo jak Godzilla chrupie, to się nie wypina. Proste? Bardzo proste.

A jednak nie… w żadnym, ale to absolutnie żadnym sklepie nie było nic specjalnie dla bezglutenów. Owszem, był np. ryż, mąka kukurydziana i różne chrupki, ale nie było nic spod znaku skreślonego kłosa. Mogłam zapchać potwora chrupkami ryżowymi, ale on ich nienawidzi, więc i tak by wyłaził. Ja mu się nie dziwię, też ich nie lubię – szare kółka o smaku tektury. O pieczywie nie wspominam – patrzyli na mnie jak na kosmitkę, jak pytałam o bułki bez glutenu i laktozy. Szczere współczucia dla osób na diecie bezglutenowej, skazanych na taką ofertę miejscowych sklepów.

Tak czy inaczej, z wózka trzeba było zrezygnować. Godzilla bez zapychaczy natychmiast mi zwiała, gdzie pieprz rośnie, powodując po drodze poważne straty. To małe miasteczko, szkoda by było prababci, która mogła po takich akcjach Godzili paść ofiarą wściekłych plotek.

Na resztę pobytu wsadziłam potwory do ogrodu, licząc na to, że jednak na śmierć się nie zatłuką i nie zeżrą babci całej trawy.

No i tu pojawił się kolejny problem – żeby nie zlikwidowały ogrodowej roślinności, postanowiłam dostarczyć potworom zarówno więcej mięsa, jak i ekologicznych warzyw i owoców – w końcu w małym mieście byłam, blisko natury.

Radośnie pobiegłam do mięsnego, obydwie Godzille lubią wędliny… Pytam o szynkę i kiełbasę bez glutenu. I znowu – ekspedientki oczy w słup. Nerwowe szukanie etykiet… nie kupiłam, skład chemiczny wędlinek obejmował pół tablicy Mendelejewa. A ja naiwna myślałam, że w małym miasteczku, gdzie są lokalne masarnie, do wędlin nie dodaje się tych paskudztw.
Niestety podobne rozczarowanie spotkało mnie na targu. Znalazłam może dwóch chłopów, którzy mieli swoje produkty. Reszta to handlarze, którzy towar kupili w Broniszach. Nikomu się nie opłaca sprzedawać swojego? Może i nie… chłop ziemniaki miał po 30 groszy, a handlarz… po złoty trzydzieści.

Na szczęście prababcia potrafiła Godzillom (zwłaszcza jednej) osłodzić te niedostatki.. pieczony schab, piersi kurczaka i inne cuda sprawiły, że mały potwór nie odczuł braku szynki i nie zagryzł brata. Tylko babcia się narobiła.

Na kolejny etap wakacji jednak już się należycie wyposażyłam.. ale o tym w następnym odcinku.





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz