- Niech pani opowie, jak do tego doszło. Proszę sobie przypomnieć
wszystkie fakty, proszę się skoncentrować. Nie spieszymy się.
- OK. To było tak. Wiedziałam, że jest i nawet o tym
myślałam, ale ciągle po drodze było coś. Ja już od dawna o tym myślałam, ale
pan wie, dzieci ciągle chore, człowiek nie może się skupić na niczym, bo jak
zwykle z robotą zostaje na za pięć dwunasta. Przez te choroby dzieci tak jest.
Taki bałagan. Dwa dni w przedszkolu, a potem sraczka – pan rozumie?
- Tak, tak.
- Pan ma dzieci?
- Tak, ale wróćmy do sprawy.
- No tak, one mnie pochłaniają czasami. Jednak. Nawet jak
się przed tym kopytami zapieram. Praca, praca – ale te dzieci ciągle gdzieś… w
głowę mi włażą… I ja tak w tym wszystkim… Myślałam, przeglądałam strony – pan wie, ja
przeglądam zawodowo i rzeczywiście wiedziałam, że warto. No, ale od słów do
czynów, to czasem jest bardzo długa droga.
I nic z tym w zasadzie nie robiłam, najpierw teksty, potem
obiad, teksty, zajęcia dzieci i tak dalej, codziennie, praca, praca. No i nasze
tam różne takie problemy, co to się je ma – pan wie, dzieci kosztują. I tak
zwlekałam.
- No tak, proszę mówić.
- No mówię przecież. Mówię. Do soboty rano tak się
ociągałam, że wiem i że warto, ale. A miałam mnóstwo roboty tego dnia, bo pan
wie, w soboty to w domu jest najgorzej. Z całego tygodnia się zbiera i w sobotę
się robi rano Armagedon w kłębach kotów i na desce. Do prasowania znaczy. A że
mały był w domu, to i zabawki i wszystko. I nic do jedzenia. Normalnie rano
mnie zmroziło, jak zobaczyłam stertę do prasowania. 2 zmiany pościeli, pan
sobie wyobrazi, z 8 koszul – no nienawidzę tych mankiecików, sryków,
koszuleczki, bluzeczki. Mnie akurat podkusiło w tym tygodniu nosić taką jedną z
falbankami. Fajna, pan wie, na promocji kupiona, ale te pieprzone falbanki weź
potem wyprasuj.
- No tak, tak, falbanki na pewno trudno. Ale już zbliżamy
się do najważniejszego?
- Nie, panie. Śniadanie jeszcze było najpierw. Teraz mówię,
o uczuciu, jakie mnie ogarnęło po przebudzeniu, jak zobaczyłam ten Armagedon.
Pan wie – kobieta dostaje wtedy takiego wkurwu z posmutnieniem. O przepraszam,
mało poetycko. To będzie w protokole?
- Tak.
- To proszę zamienić na: doznaje takiej gwałtownej depresji połączonej
ze złością.
W końcu wykształcenie mam, mogę elokwentnie. No dobrze, ja
na tym wkurwie z posmutnieniem poszłam się kąpać, bo stwierdziłam, że jak się
nie rozgrzeję w wannie, a to godzina 6 rano była dopiero, to ni chu-chu nie ogarnę
burdelu. W tym czasie małżonek szykował śniadanie. Tosty takie. Trójkąciki.
Dzieci lubią, pan wie. Niezdrowe i z keczupem. Ale nieważne, liczy się efekt.
No i potem jak zwykle na szybko. Bo to już mocno po siódmej się zrobiło, a do
stajni mąż i starszy wychodzą o ósmej najpóźniej. Starszy na kupę – bo, żeby na
koniu nie było problemu, zęby i końskie ciuchy. A mąż tylko zęby, bo po koniu
to i tak śmierdzą, to się muszą myć znowu. A po co tyle wody na dwie kąpiele?
Wie pan, trzeba oszczędzać. Marchewki zapomnieli. No, ale poszli w miarę o
czasie, jeszcze listę zakupów im robiłam. No i ja zostałam z małym. Jesu, jaki był upierdliwy, ślepia
otworzył i od razu jęczał. Jak ja go nie lubię w takim humorze. Mamo posiedź,
mamo zostań, mamo daj. No kurde, mówię panu.
- No ale to jeszcze pani nie tłumaczy?
- No nie, ale ja się nie tłumaczę.
- Tak, przepraszam
- No – pan uważa, bo ja nawijam, ale jestem czujna.
- No tak, tak. Chciałem tylko dopytać, czy to mogło mieć
znaczenie dla sprawy?
- Nie, panie – to tylko powiększa wkurwa i zamienia go na
takiego z desperacją do kompletu.
W każdym razie, dałam małemu te tosty trójkąciki, ciastka i
posadziłam przed telewizorem, na odchodne grożąc, że jak się ruszy, to go Mikołaj
opuści. Pan wie, teraz na fali, to jeszcze działa. No i sama poszłam na deskę.
Znaczy na to prasowanie, bo tyle tego było, że nic się innego nie dało najpierw
zrobić. No ale… tradycyjnie – prasowanie, prasowaniem, ja to lubię mieć kontakt
ze światem, więc pyknęłam sobie wifi. Często tak sprawy różne załatwiam, w
sobotę rano czasem trzeba coś jeszcze podgonić – to sobie po czacie patrzę, kto
jest, a to podzwonię, a to ochrzanię, pomotywuję, pan rozumie? I tak co
koszulka wskakiwałam na Fejsa. No z telefonu. No. I wtedy to się stało.
- To teraz proszę dokładnie.
- No panie, przecież ja cały czas dokładnie. No pojawił się
status – u koleżanki. Pan wie, kiedyś robiłyśmy w tej samej fabryce. Nawet na
jednym kliencie przez jakiś czas, normalnie biurko w biurko. Fajna taka babka,
równa, inteligentna jak normalnie stado os z umysłem Einsteina. Lubię takie,
pan wie, nie patyczkuje się, tylko wali ripostę w samo sedno. No i ona ten
status, że robi. To ja sobie myślę, no kurna, jak nie teraz to nigdy, jeszcze
jeden t-shircik i piszę do niej. Lajkuję i takie tam. I ona mi odpisała, że no
to super. Pan wie – Fejsbuk to tak na żywo idzie. Ja się kurna tak napaliłam,
że prasowanie poszło w 40 minut, pościel byle jak, ale mankieciki całkiem, całkiem.
I się wzięłam. Miałam dwie
kurtki, myślę sobie – dam, to przecież cholera moje na raz w dwóch chodzić nie
będą, po siurek to w szafach. Tona za małych rzeczy – akurat na te maluchy. A
tam ich trójka, matka sama, dochód żaden, zima idzie… serce ściska, tak serio.
Bo ja dla swoich bym wszystko zrobiła, a ona za cholerę nie ma jak.
Dzwonię do matki mojej własnej,
ona mówi, że na zakupy jedzie – mówię, kup może, jak możesz, co tam się
kobiecie do kuchni nada. Mówię, przecież nie zbiedniejemy, a dobro to zawsze
wraca, tak czy inaczej, no zawsze. I tak się zrobiło.
Stary w międzyczasie tak zwanym
do mnie też dzwoni – akurat z Lidla. W soboty często bywa. Koło konia, znaczy
stajni jest Lidl właśnie i jak dzieciak na koniu, to stary leci popatrzeć. Parmezan
kupuje zawsze, bo tam po 13 złotych, a nie po 18-20 jak gdzie indziej. Nie ma
co przepłacać, przecież. No poza tym cieplej mu w tym Lidlu, pod stajnią to
świerknie. No i mu mówię, ty weź obleć sklep jeszcze raz i pozgarniaj takie dla
dzieciaków różne, higieniczne jakieś. No to nakupował. No i jest. Udało się.
A ile z tego radochy było, pan
wie? Bo to ja to ja, normalnie mąż ucieszony, matka własna i ojciec własny też.
W niedzielę dziadkowie przywieźli swoją część. I ta koleżanka wszystko odebrała.
Dobrze, że z drugą była, bo tego dużo się zrobiło.
Ale dzieciak, ten najmłodszy tej kobiety będzie miał kurtkę
i czapki i szaliki i bluzy ciepłe i spodenki. I do kuchni dziewczyna dostanie.
Pan wie, my nie zbiedniejemy, a ludzie to naprawdę mają pod
górę, ona sama 60 zł na głowę na miesiąc. Panie, to się nie da żyć tak. Trzeba
pomóc.
- Dziękuję za wyjaśnienia. Podpisze pani tutaj.
- O tu?
- Tak. I tu – pani napisze – Szlachetna Paczka – i datę dopisze.
- I w przyszłym roku też to zrobię, normalnie się sama wezmę
i brygadę zwołam. A i powiem panu jeszcze, tak poza protokołem, że normalnie
zero wkurwu potem, normalnie skrzydła, 3 obiady jeszcze machnęłam i dom wysprzątałam.
Genialna sprawa. Pan też?
- No pewnie. Dziękuję za pani zeznania, bardzo pani pomogła.
Ja dwa kartony zapakowałam do Szlachetnej Paczki. Pełno ubrań i kosmetyków, buty. Bo u mnie na uczelni to prawie wszyscy makarony i ryże nosili, wiec stwierdziłam, że sobie daruję żywność.
OdpowiedzUsuńNigdy nie uczestniczę w tej akcji. Za dużo melin miałam na klatce, które dostawały dary od ludzi, od opieki, od wszystkich. Każdą złotówkę regularnie przepijali. I zarobioną i podarowaną. Podarowane ubrania wyrzucali, po co prać, skoro za miesiąc dostaną nowe? Wolę pomagać z gatunku dawania wędki, nie ryby.
OdpowiedzUsuń