piątek, 12 października 2012

Matka Godzilli pożera wolność


Zamknęłam za sobą drzwi, mimo błędnego i błagalnego spojrzenia męża z serii „nie rób mi tego”. Młodsza Godzilla akurat chciała siusiu i „pam”, a starsza odprawiała głośne modły nad talerzem, zaklinając przy okazji pana od pianina, żeby już nie wrócił i żeby nie było więcej prac domowych (bo mu gra nie idzie chwilowo, Godzilli, nie panu) – w każdym razie ogólny jazgot. Przyznaję, zostawiłam ich w trudnym momencie kąpieli i kolacji. Wiem, że jak wrócę będzie lej po bombie i że pożałuję, że wyszłam, jak się przykleję do blatu, a szpinak (dziś w menu) znajdę na gąbce w wannie albo w swojej ulubionej torebce, którą nieopatrznie zostawiłam na wierzchu, wychodząc z inną. No trudno, przecierpię. Dla wolności trzeba się poświęcać albo wolność wymaga ofiar, czy jakoś tak. Wsiadam, jadę, tuż za zakrętem korek i wygląda na długi. Cudownie, myślę, im dłużej jadę, tym lepiej. Ja sama. Sama ja. Samiusieńka. Na wszelki wypadek zerkam w lusterko, czy się jakieś nie ukryło na tylnym siedzeniu, ale nie – zostały w domu. Wszystkiego się po nich można spodziewać przecież. Rozkoszując się korkiem omal nie zapomniałam, w jakim celu wyszłam z domu. Na szczęście nie wyłączyłam Internetu bezprzewodowego i przyszło powiadomienie, że ktoś skomentował moją informację, że wyszłam. Dzięki temu wróciłam na ziemię. Nie, broń Boże, podczas jazdy nie siedzę na FB. FB teraz pipczy, jak ktoś komentuje, po prostu. Ja oczywiście się pochwaliłam, że wychodzę, bo jakoś sama nie mogłam uwierzyć, że ich zostawię i będę sama. No prawie, ale bez nich – dwie i pół godziny. Wracałam przez Pragę, chociaż mogłam krótszą trasą. Jutro się wyda, że brakuje połowy baku, ale zniosę to. Wolność wymaga ofiar.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz