Od najprostszych rzeczy do najbardziej skomplikowanych – one rządzą. Godzille.
Od rozlokowania środków budżetowych po planowanie wakacji, zakupy, rozkład dnia, menu. Wszystko zawłaszczone, my wywłaszczeni.
Podchodzi sobie taka Godzilla do naszej szafy, otwiera i bierze, co popadnie i co się jej do zabawy przyda. Jedwabny krawat tatusia i eleganckie buty – i już jest fajnie.
Robi się głodna Godzilla jedna bądź druga, to bierze, co się nawinie i nie patrzy, że może ktoś inny chciał to zjeść. Chce dokładkę obiadu, to bierze z naszych talerzy. Doszło do tego, że matka je posiłki skulona na kanapie. Przy stole się nie da. Jedna Godzilla zakłóca jedzenie głośnym ciamkaniem, bo zmienia uzębienie i nowe jeszcze nie wyrosło. Siorbie, chlipie, ciumka. Aż się słabo robi. Druga Godzilla z reguły siada na stole i wyłapuje z talerzy, co lepsze kawałki. Mąż tylko z nimi siedzi, żeby nie dopuścić do krwawej jatki na widelce i noże.
Chce sobie Godzilla umościć legowisko, to bierze naszą pościel i tarmosi po całym domu. Jakby swojej nie mogła. Nie, musi latać z kołdrą dwa na dwa, bo tak fajniej.
Potrzebuje Godzilla czegoś do noszenia klocków, bierze moja torebkę. Potem jej się te klocki kleją.
Chce sobie porysować, bierze moje notesy i moje ołówki (ja mam słabość do ołówków, graniczącą z nałogiem).
Albo wchodzimy do sklepu, mąż potrzebuje obuwia na jesień – starsza Godzilla komentuje: „to beznadziejny sklep, nie ma tu nic dla nas”. Jak wchodzimy do sklepu z zabawkami lub np. spożywczego, to od razu obydwaj sięgają po nasze pieniądze.
Normalnie podchodzi taka mała Godzilla do człowieka i „To moje! Daj to!” albo „ja tu cem”. I spycha nas z zajętego wcześniej miejsca. Duża jest bardziej wyrafinowana: „Mamo, a widziałem u ciebie takie fajne coś, dasz mi?” albo „wiesz, bardzo by mi się to przydało…”.
Zaraz przyjdą i powiedzą: „dajcie kluczyki od samochodu, bo jedziemy na imprezę”.
Godzille kwestie własności między sobą ustalają siłowo. Młodsza bierze wszystko, starsza wyrywa mu z łap. Jak nie ma starszej, to młodsza hula po jego pokoju bezkarnie. I tylko czasem pyta: „To bra?” (brata?). Jak potwierdzam, to natychmiast niszczy, zjada lub chowa u siebie. W zależności od przydatności. Nie odkłada na miejsce. Ale staramy się nie wnikać w ich wewnętrzne sprawy. Dopóki się krew nie leje.
Dlatego z jedzeniem lodów bakaliowych muszę czekać, aż pójdą spać. Wcześniej się nie da.
Co do kulinariów, to dziś był obiad i nie było dyni. Mąż upiekł łopatkę z paprykami. Łopatka pod wpływem pieczenia się rozpadała i była wprost wyśmienita. Upieczona została też szynka, żeby było więcej i żeby nie trzeba było od razu znowu czegoś gotować. Strasznie nie lubię, jak po dużym gotowaniu weekendowym w poniedziałek okazuje się, że nie ma, co jeść. Musi starczyć co najmniej do wtorku. Posiłek idealny, bo bez glutenu i wszyscy jedli.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz