sobota, 19 kwietnia 2014

Dzień należał do niesamowitych



Czasem zdarzają się Durskim takie dni, które z początku się nie zapowiadają, a potem się robią. I ten właśnie tak się powoli rozkręcał.
5.00 – wykopałam Durskiego na siku z Godzillą.
7.00 – zdjęłam z głowy kopyto Godzilli, by kontynuować sen.
7.15 – kopnęłam Durskiego, bo zaczął chrapać.
7.30 – 8.00 – polatałam po Fejsie, bo jakoś już mi się spać odechciało, a grzech było wstawać przed Godzillami.
8.00 – przypomniałam sobie, że w hotelu jest basen i że można skorzystać, kopnęłam więc Durskiego, żeby se kąpielówki założył. Godzille po otworzeniu ślepi, w kąpielówki odziały się w 30 sekund. Hasło basen to nie to samo co szkoła i przedszkole, więc nie ma problemu ze wstawaniem.
10.00 – po basenie i śniadaniu, wskoczyłam na fejsa, tak tylko dla kurażu przed wycieczką.
11.30 – zeszło mi dłużej niż planowałam, w tym czasie Durski karmił łabędzia Godzillami, znaczy Godzille karmiły łabędzia okruchami.
11.30 – wyruszyliśmy do Morąga. Po drodze zaliczyliśmy aptekę w Łukcie. Godzilla starszy wsadził wczoraj wieczorem palec między kule od kręgli. Trzeba było zabezpieczyć jakoś, bo dzieciak piszczał, że mu się środkowy odbarwił i bał się, że odpadnie. Jak założyliśmy mu bandaż, to przeszło. Bandaże i plastry mają duże znaczenie terapeutyczne.
12.00 – Morąg. Durski wjechał w jednokierunkową i dziwił się, że mieszkańcy mu fucki wystawiają, bo on wjechał oczywiście tą drugą stroną. W końcu zaparkował pod Biedronką. Godzilla starszy psioczył, że to nieelegancko zajmować miejscowym miejsce pod sklepem w taki dzień. On jeszcze życia nie zna ten dzieciak i nie wie, że jak nie ma znaku, że po godzinie zholują, to się staje właśnie na takich parkingach.
12.20 – po zwiedzeniu kościoła, który stoi w tym Morągu zaraz obok Biedronki i jak to zwykle u nas jest gotykiem ze świecącym barokiem w środku, poszliśmy na resztki zamku krzyżackiego. Ruina nieziemska. Już robiłam tył zwrot, gdy zaczepił nas przemiły pan odziany w niebieski kombinezon roboczy i nieposiadający palca wskazującego:
- A wy chcecie zwiedzać? – Godzilla starszy od razu złapał się za swój palec i nerwowo na nas patrzył.
- Chętnie… ale – chciałam dodać, ale co – bo przed nami była tylko ruina w stanie niewskazującym na zwiedzanie.
- 10 zł i słuchajcie – pan bez palca podjął za mnie decyzję.
Opowiadał o zamku blisko godzinę, odbyliśmy spacer jak saper po ruinie, o dziwo, było tam gdzie chodzić – resztki murów, piwnica i budynek, który jeszcze do niedawna pełnił funkcję sądu. Całość w tej chwili jest w prywatnych rękach. Większość rzeczy oczywiście rozkradziona, została ława sądowa i sprzęty, które są zbieraniną raczej śmietnikową, ale klimat jest niezwykły. Pan bez palca (Godzilla go tak nazwał, więc niech już zostanie) robi makiety zamków i zajmuje się doglądaniem resztek pokrzyżackiej świetności. Mimo że wyglądał na prostego człowieka, ma niesamowitą pasją i wiedzę historyczną. Zamek w Morągu w zasadzie nie jest wzmiankowany w dokumentach. Pełnił funkcję spichlerza. Za Krzyżaków oczywiście budowla była przykładem średniowiecznego kunsztu i architektury użytkowej – przemyślana w każdej calu. Za Polaków niestety szybko całość została zrujnowana.
Miasto Herdera ma do zaoferowania jeszcze siedzibę – pałac Dohnów z typowym, nieco nudnym muzeum, które Godzilli już nie zachwyciło. Nie mniej podziwiać można było bogactwo rodu Dohnów. Godzilla starszy dochodził istoty malarstwa holenderskiego, a konkretnie brzydoty portretowanych szlachciców. No cóż, alkohol, wystawny tryb życia i niezbyt lekka dieta zawsze odznaczają się na ryjach.
W celu przybliżenia postaci Herdera Godzilli starszej (bo młodsza to filozofię ma jeszcze w d.uszy), zakupiliśmy w muzeum broszurkę o tym zacnym myślicielu. Za 3,50 zł, więc można było wydać. Godzilla i tak skwitował sprawę, że to nudziarz, ale jak będzie miał ruchy społeczne oraz historię instytucji politycznych, to mu się przyda. A wcześniej może do romantyzmu jakoś wykorzysta.
15.00 – wróciliśmy do hotelu. Tu uprzątnięto już ślady święcenia pokarmów – albowiem i taka opcja była w pakiecie świątecznym w miejscu, w którym spędzamy święta. Godzille padły, odmówiły kolejnego spaceru, zażądały obiadu, a przede wszystkim czekolady i tabletów. Wychowawczo zgodziliśmy się tylko na czekoladę.
17.00 – 19.00 – W hotelu zrobili grilla, tzn. nad jeziorem. Towarzystwo się zleciało, ale panował względny spokój i nie było żadnych radomskich scen. Godzille pogrzebały w ogniu pół kilo kiełbachy i tyle. Co mieliśmy tam siedzieć, poszliśmy na spacer.
19.00 – 20.30 – łaziliśmy po lesie, wyznaczonym szlakiem. Godzilla starszy lekko panikował, że ciemno się robi i znaczków szlaku nie widać, ale przeszło mu jak nadepnął zaskrońca. To znaczy zaczął panikować, że w lesie są węże. Liczy się  to, że skończył, że nie ma znaków szlaku. Nie, nie zamknął się nawet na 5 minut, żeby posłuchać leśnej ciszy. A na koniec wędrówki wpadliśmy na nietoperze. Po 36 latach życia udało mi się zobaczyć je w naturze. Dlatego można uznać, że dzisiejszy dzień był niesamowity.
Zdarzyło mi się coś po raz pierwszy. Post zawiera zdjęcia - obejrzyjcie. Oby Wam się na te święta!
I stanowczo polecam opcję wyjazdową – widzicie, Durska skakała po ruinach, a nie po kuchni.














Brak komentarzy:

Prześlij komentarz